Po 13 latach wróciłam do lektury Ziemi obiecanej. Wybieram się do Łodzi, a żadna inna książka nie kojarzy mi się z Łodzią tak mocno, jak ta właśnie. Kiedy pod koniec XIX wieku z małej zamieszkałej przez niecały tysiąc mieszkańców osady staje się miastem o ponad dwustu tysięcznym zaludnieniu zmienia się jej wygląd, jej architektura, jej przekrój społeczny, zmienia się wszystko.
Rośnie industrialne miasto z ceglanymi fabrykami, dymiącymi kominami, płynącymi rynsztokami resztami farb i chemicznych odczynników pomieszanych ze śmieciami i błotem. Ludzkie mrowie wcześnie rano zmierza wprost do paszczy ceglanych potworów, które wypiją z nich wszystkie soki i wyplują na śmietnik historii. I to jest ta Ziemia obiecana? Ta szara, brudna, zamglona, pełna smrodu i niedoli Łódź.
Tysiące robotników, niby ciche, czarne roje, wypełzło nagle z bocznych uliczek, które wyglądały jak kanały pełne błota, z tych domów, co stały na krańcach miasta niby wielkie śmietniska- napełniło Piotrkowską szmerem kroków, brzękiem blaszanek błyszczących w świetle latarń, stukiem suchych drewnianych podeszw trepów i gwarem jakimś sennym oraz chlupotem błota pod nogami. Zalewali całą ulicę, szli ze wszystkich stron, zapełniali trotuary, człapali się środkiem ulicy, pełnej czarnych kałuż wody i błota. Jedni ustawiali się bezładnymi kupami przed bramami fabryk, drudzy uszeregowani w długiego węża, znikali w bramach, jakby połykani z wolna przez buchające światłem wnętrza. (str.15).
A jednak Łódź dawała nadzieję na szybkie wzbogacenie lub chociażby na możliwość godziwego zarobku. Opowieści - wysyłanych na wieś w poszukiwaniu taniej siły roboczej przedstawicieli fabrykantów, którzy na tę okazję wyposażeni byli w drogie ubrania, złote sygnety, trochę gotówki i roztaczali przed biedakami wizję dostatniego życia w mieście - potrafiły skusić niejednego do porzucenia dotychczasowego życia na roli. I przybywali tu, gdzie:
... Rynsztokami płynęły ścieki z fabryk i ciągnęły się wstęgi brudnożółte, czerwone i niebieskie; z niektórych domów i fabryk, położonych za nimi, przypływ był tak obfity, że nie mogąc się pomieścić w płytkich rynsztokach, 1`występował z brzegów zalewając chodniki, kolorowymi falami, aż po wydeptane progi niezliczonych sklepików, ziejących z zabłoconych wnętrz brudem i zgnilizną, zapachem śledzi, jarzyn gnijących lub alkoholu. Domy stare, obdarte, brudne, poobtłukiwane z tynków, świecące niby ranami nagą cegłą, miejscami drewniane, albo ze zwykłego pruskiego muru, który pękał i rozsypywał się przy drzwiach i oknach, o krzywych obsadach futryn, pokrzywione, wyssane, zabłocone, stały ohydnym rzędem domów-trupów, pomiędzy którymi wciskały się nowe, trzypiętrowe kolosy o niezliczonych oknach, jeszcze nie tynkowane, bez balkonów, z tymczasowymi oknami, a pełne już ludzkiego mrowia i stuku warsztatów tkackich, jakie pracowały bez względu na niedzielę, turkotu huczącego maszyn szyjących tandetę, na wywóz i przenikliwego zgrzytu kołowrotków, na których zwijano przędzę na szpulki do użytku ręcznych warsztatów. (str. 112-113)
Widok jak na Powiślu w Lalce Prusa; brud, nędza, zdziczenie, aż strach się tam zapuścić.
Ale przecież każdemu wydawało się, że i on dojdzie do majątku, jak któryś z królów bawełny, czy choćby pomniejszych łódzkich książąt. Były to przecież czasy, kiedy kariera od tkacza do właściciela fabryki nie była niemożliwą, wystarczyła pracowitość i trochę szczęścia. A wówczas można było postawić sobie nawet pałacyk.
…. po obu stronach ulicy, ciągnącej się olbrzymią linią aż do Bałut, stały zbitą masą domy, pałace podobne do zamków włoskich w którym były składy bawełny; zwykłe pudła murowane o trzech piętrach, poobdzierane z tynków; domy zupełnie stylowe o złoconych balkonach żelaznych barocco, powyginane, wdzięczące się, pełne amorków we fryzach i nad oknami, przez które widać było szeregi warsztatów tkackich, malutkie, drewniane, pogięte domki o zielonych omszałych dachach, za którymi wznosiły się w dziedzińcach potężne kominy i korpusy fabryk, tuliły się do boku pałacu, o ciężkim renesansowo-berlińskim stylu, z czerwonej modelowej cegły i wszystkich odrzwiach i futrynach z kamienia, z wielką płaskorzeźbą na frontonie, przedstawiającą przemysł, o dwóch bocznych pawilonach zakończonych wieżami, a rozdzielonych od głównego korpusu prześliczną żelazną kratą, za którą w głębi wznosiły się kolosalne mury fabryki; domy ogromem i wspaniałością podobne do muzeów, a które były składami gotowego towaru; domy przeładowane ozdobami w różnych stylach, bo na parterze renesansowe kariatydy podtrzymywały murowany ganek w staroniemieckim stylu, nad którym drugie piętro a` la Louis XV wdzięczyło się falistymi liniami w obramowaniu okien, a zakończały piękne facjatki pękate, podobne do pełnych szpulek, domy które z powagą świątyń wznosiły mury ogromne, ozdobione surowo, pełne majestatu, na którym złociły się litery ryte w tablicach marmurowych; Szaja, Mendelsohn, Herman Buholc itd. (str.108).
Niestety łut szczęścia dopisywał nielicznym, pozostali, jeśli chcieli dojść do bogactwa musieli być przebiegli i cyniczni, oszukiwać, kraść, defraudować, a sumienie zostawić w lombardzie. Jest taka fantastyczna scena, kiedy Moryc Welt idzie do swego partnera biznesowego, od którego otrzymał dużą ilość pieniędzy i mówi mu, iż nie odda pieniędzy, bo on sam potrzebował ich do uruchomienia interesu. Argumentacja Moryca aż zatyka czytelnika, a co dopiero wczorajszego wspólnika. Maurycy Welt za bardzo był łódzkim „Gründerem”, żeby mógł mieć jakie wahania sumienia, przeszkadzające mu zrobić dobry interes chociażby na skórze przyjaciół, jeśli ten interes sam szedł mu w ręce. (str.109) Tak, bo w Łodzi nie można było być uczciwym i rzetelnym w prowadzeniu interesów. Przynajmniej do czasu, aż dorobiono się pierwszych milionów. Potem można było się bawić w dobroczynność, zakładać szpitale, ochronki, kasy pożyczkowe, czy inwestować w kulturę lub dbać o bezpieczeństwo. Ale zanim to nastąpiło:
Łódź była brudna, źle oświetlona, źle zabrukowana, .. domy waliły się corocznie na głowy mieszkańców,.. w bocznych ulicach w biały dzień zarzynali się ludzie scyzorykami. … Tysiące ludzi marło z głodu, tysiące ludzi ginęło z nędzy, tysiące ludzi walczyło całym wysiłkiem o nędzny byt, a ta walka cicha i straszna przez swoją ustawiczność, walka prowadzona nawet bez nadziei zwycięstwa, zżerała więcej ludzi rocznie niźli najgroźniejsze epidemie. (str. 280).
Ale jak tłumaczył jeden z bohaterów (Halpern) to była cena rozwoju, to był koszt, jak należało ponieść, aby stworzyć miasto przyszłości, bogate i piękne.
A tymczasem życie codzienne toczyło się swym nieprzerwanym biegiem. Na Starym Mieście odbywał się targ. Opis niczym w Brzuchu Paryża u Zoli. Jest gwarno, tłoczno, kolorowo, trochę brudno, trochę nędznie i bardzo różnorodnie. Wrzaskliwy chaos przewalał się jak falą z jednej strony rynku na drugi. Nad tym rojowiskiem głów, włosów rozwianych, rąk wzniesionych, łbów końskich, toporów rzeźnickich, połyskujących nagle w słońcu, podnoszonych nad rozrąbywanym mięsem, olbrzymich bochenków chleba, niesionych z powodu tłoku nad głowami, żółtych, zielonych, czerwonych, fioletowych chustek, powiewających niczym sztandary na kramach garderoby; czapek i kapeluszy, wiszących na kołkach, butów, szalików bawełnianych, co jak węże kolorowe trzepotały się na wietrze i uderzały w twarze przeciskających się; blaszanych naczyń błyskających w słońcu; stosów słoniny, kup pomarańcz, poukładanych na straganach w pryzmy, kul, świecących jaskrawo na tle czerni ludzkiej i błota, które gniecione, rozrabiane, tratowane, mieszane, rzygało strumieniami spod kół na stragany i na twarze, i wylewało się z Rynku do rynsztoków i na ulice, z czterech stron okalające targ, którymi toczyły się wolno olbrzymie wozy piwowarskie, pełne antałków. (ten przepiękny opis ciągnie się na stronach 114-115 i wart byłby cały przytoczenia).
Po raz kolejny wpadłam w zachwyt czytając Reymontowską
Ziemię obiecaną. Można ją odczytywać na wiele sposobów. Tym razem skupiłam się na wizerunku miasta i jego mieszkańców, ale to tylko jeden z wielu tu poruszonych aspektów. Jest tu wspaniała plejada postaci, bardzo różnorodnych, w większości bohaterów, z którymi nie chcielibyśmy się identyfikować. Od królów bawełny poczynając mamy tu panów Bucholca i Szaję. Ich pierwowzorami byli odpowiednio Karol Scheibler i Izrael Poznański. W fabryce Poznańskiego dzień roboczy trwał nawet szesnaście godzin a pracowano także w część dni świątecznych. Dzisiejsza Manufaktura Łódzka to miejsce dawnej fabryki Poznańskiego. Można obejrzeć też Pałac Poznańskiego i Pałac Herbsta – zięcia Scheiblera, pełniący dziś funkcję Muzeum Narodowego z bogatą galerią zbiorów. Przy okazji polecam film Ziemia obiecana Wajdy z fantastyczną sceną porzucania pracy przez Horna (Piotr Fronczewski). Horn w tej scenie filmowej jest nieco bardziej wyrazisty niż jego literacki pierwowzór.
Ta scena to marzenie każdego sfrustrowanego pracownika o rozwiązaniu stosunku pracy, kiedy w końcu można powiedzieć szefowi, co się o nim myśli. O myśli się z reguły, to co wyartykułował filmowy Horn. Szaję zaś dobrze charakteryzuje scena, w której domaga się od pracowników zapłaty za korzystanie z jego gazu przy gotowaniu wody na herbatę, albo propozycja przeznaczenia zysku wypracowanego przez robotników na zakup nowego wyposażenia domu fabrykanta (będzie im przyjemnie, że w moim domu taka piękna rzecz się znajdzie).
Są tu także inteligenci, artyści, drobni ciułacze, cwaniaczki, zbiedniała szlachta, średniozamożni żydzi, inżynierowie, naiwne dziewczątka. Jest też paru uczciwych; Trawińscy, ojciec Maksa Bauma, Anka narzeczona Karola Borowieckiego i jego ojciec, a także Myszkowski.
Myszkowski, który twierdził:
Dbam o pieniądze, jak o dzień wczorajszy. … Dlatego, aby zarobić rubla więcej niż potrzeba, nie wstanę pięć minut wcześniej niż mi się chce, a dlatego, aby zarobić nawet miliardy- nie poświęcę przyjemności pełnego człowieczego życia, nie wyrzeknę się patrzenia na słońce, spacerów po powietrzu. Swobodnego oddychania, myślenia nad trochę większymi rzeczami niż miliardy, kochania, itd., itd.
Ja nie będę robił, robił, robił! Bo ja chcę żyć, żyć, żyć! Nie jestem bydlęciem pociągowym ani maszyną, jestem człowiekiem. Tylko głupiec chce pieniędzy i dla zrobienia milionów poświęca wszystko, życie i miłość, i prawdę i filozofię, i wszystkie skarby człowieczeństwa, a gdy się tak już nasyci, że może pluć milionami, cóż wtedy?
Zdycha na materacu wypchanym tytułami własności. Wielka pociecha, zupełnie tej samej wartości, jak gdyby zdychał na gołej ziemi. A gdyby go później spytano, jak żył? Powiedziałby” Robiłem. Po co? Zarobiłem miliony! Na co? No, żeby mieć miliony, żeby ludzie podziwiali, żeby jeździć powozem i imponować głupcom i żeby zdechnąć w połowie życia, zdechnąć z wycieńczenia pracą. (str. 276-277)
Do tego samego wniosku dochodzi Bucholc w swych ostatnich chwilach, kiedy stary i schorowany czuje się opuszczony przez wszystkich i Karol Borowiecki, kiedy osiągnie wszystko do czego dążył, a co nie dało mu to ani spełnienia, ani szczęścia ani spokoju.
Cytaty pochodzą z Ziemi obiecanej Wydawnictwo SBM Sp. z o.o. rok wydania 2021.
Jestem ponownie pod wrażeniem wyśmienitej prozy Reymonta.
Wyjątkowo bez zdjęć, bo Łódź w moich planach jest w marcu.